Dla kogo tak naprawdę jest Ubuntu? Czy uczciwa jest jego promocja w obecnej formie?
: 03 lis 2009, 19:01
Witajcie!
Bardzo dobrze, że istnieje miejsce na tym forum, w którym można dyskutować o promocji Ubuntu. Chciałbym zabrać głos w tej sprawie, bo poniekąd jestem jej "ofiarą", a to, jak każda inna sytuacja życiowa może stać się przyczynkiem do przemyśleń: zarówno na temat swojej osoby, systemu operacyjnego i ludzi, którzy go zachwalają.
Na początku chciałbym zaznaczyć, że nie mam absolutnie nic przeciwko wolnemu oprogramowaniu czy open source (może krucjatowe nastawienie zwolenników tego pierwszego, skutkujące długaśnymi FAQami z zawartymi rozważaniami etycznymi o nazwie GNU/Linux trochę mnie bawią): sam uważam, że stosowanie instytucji własności prywatnej dla przedmiotów niematerialnych nie tylko mija się z celem, niczego tak naprawdę nie chroni, to jeszcze podkopuje pozycję "klasycznej" własności prywatnej przedmiotów materialnych: najczęściej nośników danych, które 'właściciel idei' także zawłaszcza (można to przeczytać u N. S. Kinselli http://mises.pl/255/255/).
W zasadzie całe oprogramowanie mojego kompa składa się z open source'owych aplikacji, z wyjątkiem może gier i softu od wypalania płyt, dołączonego do nagrywarki. Mój wybór tych programów nie był jednak podyktowany względami ideologicznymi. Jasne, cieszyłem się, że wspieram te inicjatywy, chociażby zwykłym nabiciem ściągnięć, sugerującym autorom, że ich dziecko cieszy się zasłużoną popularnością, ale decydowałem się na taki akurat soft głównie dlatego, że był lepszy od pozostałego. Skuteczniej realizował cele jakie przed nim stawiałem. Jedynym elementem, przy którym nie zdecydowałem się na eksperymenty był system operacyjny.
Słowem wprowadzenia: komputery użytkuję od 1992 roku (zawsze PC). W dzieciństwie radziłem sobie bez problemu z DOSem, dosyć późno dostałem coś bardziej "przyjaznego użytkownikowi", czym okazała się być nakładka Norton Commander (kvlt), przebrnąłem przez wszystkie Windowsy od 3.1 z wyjątkiem 2000. Muszę jednak zaznaczyć, że nigdy nie bawiłem się w programowanie. Przydzielanie pamięci, konfiguracje BIOSów, instalacje nowego sprzętu i oprogramowania, rozwiązywanie problemów bez głębszego dłubania w systemie, jednym słowem: szeroko pojęte użytkowanie, do tego się ograniczałem, bo tylko to mi było potrzebne.
Windows 7 - przelana czara goryczy.
Momentem, który zadecydował o wyściubieniu nosa zza produktów Microsoftu w poszukiwaniu nowego oesa, była premiera Siódemki, która okazała się Vistą ' . Ziściły się koszmary zapowiadane w przedpremierowych doniesieniach: w Redmond zrezygnowali z pracy nad MinWinem i postanowili ulepszać niewypał. Po doświadczeniu na własnej skórze jak zachowuje się nowy produkt Microsoftu i kolejnych newsach o powolnym uśmiercaniu XP i stopniowym odchodzeniu od jego wspierania, zdecydowałem, że już najwyższy czas zapoznać się z alternatywą.
Moja przygoda z Ubuntu, czyli w sidłach optymizmu entuzjastów
Od pewnego czasu na głównych polskich portalach w działach technologicznych prócz nieśmiertelnych flejmów prowadzonych przez zwolenników/przeciwników rozmaitych rozwiązań technicznych, można zanotować wzmożone dyskusje o systemach z rodziny linuksowych. Pojawiają się głosy o większym dostosowaniu ich do potrzeb tzw. zwykłego ludzia, o możliwości wyboru spośród wielu środowisk graficznych, o powszechnej dostępności rozwiązań ewentualnych problemów sprzętowych. Po prostu, żyć, nie umierać!
Poczytałem trochę o Linuksach, stwierdziłem, że Ubuntu będzie na początek najlepsze ze względu na jego prostotę, popularność i co za tym idzie dostępność sterowników sprzętu różnego. Ponieważ nie zależy mi na graficznych wodotryskach, zdecydowałem się na wariant Xubuntu 9.10. Spodobała mi się opcja LiveCD: pomysł genialny - zobaczyć cóż to w ogóle jest bez ingerencji w komputer. Ze zdziwieniem i niedowierzaniem patrzyłem jak łatwo Xubuntu radzi sobie z moją starą kartą dżwiękową SB 5.1 (Windows 7 wymiękł i już jej nie obsługuje, przeróbka sterowników skutkuje fatalną jakością dźwięku), jak prosto i bez zapychania dysku kilkusetmegowym softem od producenta włączyć cyfrowe wyjście SPDIF (mam kompa podłączonego do wzmacniacza). Już w LiveCD odpaliłem jakiś plik FLAC i cieszyłem się świetną jakością dźwięku, a przecież jeszcze niczego nie instalowałem!
Mimo początkowego zachwytu, zachowałem jednak dość rezerwy, by nie pokładać zaufania całkowicie w nowym, nieznanym jeszcze oesie i zdecydowałem się na instalację Xubuntu pod XPem.
W trakcie tejże pojawiły się już pierwsze problemy. Ekran w pewnym momencie zaczął wyglądać jak DOSowa wersja scandiska potraktowana sporą dawką promieniowania radioaktywnego. Monitor rozbłysł feerią oczojebnych pikseli, które pulsowały, przypominając mi komunikaty o braku sygnału, ale czy to miały symbolizować, tego nie wiem. Komp się zawiesił, trzeba było wcisnąć magiczny przycisk RESET.
Trochę to ostudziło mój zapał, ale nie dałem za wygraną i kolejna próba instalacji zakończyła się sukcesem. System się uruchomił, zmieniłem rozdzielczość monitora z jego natywnej, na niższą, 1280x960. Ustawiłem ponownie cyfrowy dźwięk przez SPDIF, ale byłem ciekawy jak Xubuntu poradzi sobie z drukarką. HP znany jest z softu, który zajmują kupę miejsca, strasznie zamula, a tu proszę: wsadzam wtyczkę USB i moja drukarka HP z serii 1500 w ciągu 20 chyba sekund była gotowa do użytku! Zonk i po chwili zachwyt taki jak z tym SoundBlasterem. Czyżby to miał być mój nowy faworyt w dziedzinie systemów operacyjnych?
Ciekawy tego, zacząłem sprawdzać kolejne rzeczy. Odtwarzanie video. I tu zaczęły się problemy. Wybrałem jakieś .avi - brak kodeka; zapytanie o pobranie. .mpg - brak kodeka; zapytanie o pobranie. Sprawdziłem jeszcze kilka najpopularniejszych formatów, ale w każdym wypadku to samo. To po co w ogóle wrzucają ten nicnieodtwarzający odtwarzacz do systemu? Skoro jest bezużyteczny, po co go zawierać w instalacji?
Dokonałem rekonesansu, sprawdziłem gdzie w nakładce XFCE znajdują się jakie opcje, upodobniłem trochę środowisko do windowsowego, wywalając dolny panel zarządzania nad obszarami pracy (czy jak to się nazywa...) i sprowadzając na dół główny pasek, ze skrótami do różnych aplikacji. Ustawiłem by wyświetlały się w nim nazwy aktualnie wyświetlanych okien, bojkotując rozwiązanie z 7 z samymi tylko ikonami programów. Zrestartowałem i...
Znowu rozmazane piksele a'la scandisk's space invaders... Pokombinowałem, że jest to kwestia analogowego trybu działania monitora (mam podłączony monitor do karty graficznej, zarówno analogowo jak i cyfrowo, na każdą okazję). Przełączyłem na digital, pojawił się ekran z myszą - logiem Xubuntu, po czym wszystko znikło. A na analogu? Piksele dawały po oczach kolejnymi błyskami, alarmując, chyba sam jeden Torvalds wie o czym. RESET. O co, do cholery chodzi?
Postanowiłem kilka razy z rzędu zrestartować Xubuntu: na 10 prób oczojebne kolory wściekle błyskającego ekranu pojawiły się 4 razy. Prawidłowości żadnej nie zauważyłem; po prostu, albo system się uruchamiał, albo nie. Stwierdziłem, że nie mogę być zbyt surowy dla niego, bo w końcu zainstalowałem go pod Windą, więc trudno całkowicie obiektywnie ocenić czy on tak szaleje sam z siebie, czy to jakiś konflikt ze starym OS.
Zignorowałem dyskotekowe piksele i zabrałem się za instalację liveboksa tp. Po tym jak Linux łatwo poradził sobie z drukarką i kartą dźwiękową nie spodziewałem się większych kłopotów: skoro akcenty kładzie na sieć (czyt. jest od niej kompletnie uzależniony), bo nawet najprostsze kodeki video chce ściągać z neta, to nie powinien mieć żadnych trudności z konfiguracją sprzętu, który z tym netem ma się łączyć. I w tym momencie przeceniłem Xubuntu. Kosmicznie się pomyliłem i od tego momentu zaczęło się pasmo kolejnych niepowodzeń i rozczarowań.
Wróciłem na XP i zacząłem przeglądać tematy z kolejnymi prośbami o pomoc. Najprostsze rozwiązanie: łączenie przez ethernet nie wchodziło u mnie w grę, nie mam w kompie sieciówki i nie zamierzam w nią inwestować w najbliższej przyszłości, a WiFi jest już zajęte - pozostaje tylko USB. A tu sprawa była beznadziejna.
Znalazłem kilka rozwiązań. Między innymi to na Waszym forum, przeznaczone dla starszej wersji ubuntu (viewtopic.php?t=54423). Odpaliłem konsolę i chciałem postąpić zgodnie z zaleceniami, ale poinformowała mnie, że nie mam, ani g++, ani make'a, ani gpp. Wróciłem do XP, ściągnąłem te pakiety z packages.ubuntu, wróciłem na Linuksa i co się okazuje? Że one już są zainstalowane! Więc co? Manager pakietów swoje, a konsola swoje?
Postanowiłem odnaleźć inne rozwiązanie, nie wnikając już w przyczyny schizofrenii poszczególnych części systemu: w końcu jestem Zwykłym Użytkownikiem, right? Znalazłem program UbuDSL, który wszyscy zachwalali, nie było wersji dla 9.10, ale do 9.04 była. Wybrałem. W końcu z mojego majkrosoftowego doświadczenia wynikało, że rzadko bywa, aby jakiegoś programu nie dało się odpalić na dwóch kolejnych Windowsach. Sądziłem, że ubuntu również zna chociaż trochę pojęcie kompatybilności wstecznej, ale okazało się, że znowu jest inaczej. UbuDSL dla 9.04 nie chciał za cholerę zadziałać na 9.10.
Zmęczony tym wszystkim, chciałem spróbować jak w końcu wygląda odtwarzanie video. Na packages.ubuntu.com znalazłem znajomy player z windowsów - vlc, który tam charakteryzuje się tym, że zawiera w sobie wszystkie kluczowe kodeki, pościągałem wszystkie paczki, jakie jego dotyczyły, sprawdziłem zależności wypisane na stronach, pościągałem też deby od tych sąsiadujących pakietów, wracam na Xubuntu, instaluję to i co? Okazuje się, że aby zainstalować jakiś, chyba już drugorzędny pakiet, trzeba również ściągnąć kolejny. Ściągnąłem. I co się okazuje dalej? Że na czerwono świeci się następny...
To samo z WINE, które chciałem odpalić, żeby zobaczyć czy na Xubuntu poszedłby Planescape: Torment czy jakiś Baldur's Gate, ogólnie gierki na Infinity, bo ja nie mam jakichś olbrzymich wymagań co do gier, trójwymiarów, klatek na sekundę. Po czwartym pakiecie, o który dopomniał się system, dałem za wygraną. Być może poddałem się za szybko, ale tego samego dnia miałem tournee po pokojach w ZUSie i US, gdzie niczym w Asteriksie byłem odsyłany po różne formularze. Na to samo po powrocie do domu nie miałem już ochoty. Tak jakby nie można było od razu wyświetlić całego drzewa zależności wymaganych pakietów...
Na instalację livebox tp (bezskuteczną) przeznaczyłem trzy dni. Ostatecznie wieczorem przyszło otrzeźwienie. Co ja w zasadzie, do jasnej cholery, robię? Zmarnowałem 3 dni na to, żeby uruchomić jedną rzecz, która w zasadzie powinna działać. Jeśli bowiem system bazuje na necie i pozbawienie go połączenia z nim powoduje [prawie] całkowitą jego bezużyteczność, to wykrywanie sprzętu, zapewniającego Sieć i jednocześnie tę użyteczność jest bezwzględnym minimum. Czyż nie?
Xubuntu 9.10 tego minimum nie osiągnął. Jeszcze rozumiałbym, gdybym używał jakiegoś sprzętu z kosmosu, ale przecież ten router to jedna z popularniejszych pozycji, szczególnie masowa w Polsce i Francji. Jeśli więc system nie może wykryć popularnego routera, to dla kogo jest przeznaczony? Z pewnością nie dla Zwykłego Użytkownika, korzystającego ze Zwykłego Hardware'u jaki wciska mu Zwykły Operator, dostępny na terenie całego kraju. Dobrze piszę czy coś się nie zgadza?
Po takich doświadczeniach slogan tego systemu: "linux for human beings" wydaje się być całkowitą kpiną. Możecie mi zarzucać, że za dużo na Windowsach czasu spędziłem, że jestem uprzedzony, ale ja sądzę, że to bzdura. Byłem gotowy poświęcić trochę czasu na poznanie komend konsoli, czytanie o systemach plików, rootach, etc. Zrobiłem to i w zasadzie nie dostałem nic w zamian. Poza upierdlistwem pytania o hasła porównywalnego z debatowaniem z Vistą czy chcę uruchomić na pewno jakiś program i odsyłaniem mnie od pakietu do pakietu w trybie ręcznej instalacji.
Ubuntu, mimo obiecującego początku i tego, że mnie ujął tymi rozwiązaniami, o których nigdy bym się nie dowiedział w Windowsie, w moich oczach się zdyskwalifikował, ale nie to jest głównym problemem. Problemem teraz staje się jego promocja, coraz to bardziej namolna i agresywna a jednocześnie coraz mniej rzetelna.
Ten system na pewno ma jakiś potencjał. Inaczej nie przykułby mnie na tyle dni do kompa. Ale na pewno nie można go traktować jako pełnowartościową konkurencję dla Windowsa na jego polu. A polem tego są właśnie Zwykli Użytkownicy. A już na pewno nie wolno opowiadać takich bzdur ludziom. To, że Microsoft wciska ludziom kit, nie znaczy, że Wy też musicie.
Jak dla mnie, nawet "linux for human beings" nie zrywa z wiekowymi stereotypami systemu dla ludzi, którzy mają dużo wolnego czasu, jeszcze więcej samozaparcia i żadnych innych zainteresowań.
Cieszę się, że nie zdecydowałem się na czystą instalację Ubuntu i zostawiłem jednak tego XPka, bo teraz aby mieć neta, musiałbym go instalować od nowa, co, jak wiadomo, jest procesem czasochłonnym i uciążliwym: w odróżnieniu jednak od tego Linuksa, kończy się sukcesem.
Jeśli Ubuntu ma być tym, o czym wszyscy dookoła mnie zapewniają, musi być w stanie przejść następujący test: po całkowitym formacie dać się zainstalować i samodzielnie osiągnąć połączenie internetowe bez pomocy innego OSa, błagań o pomoc i litanii ku najbardziej doświadczonym userom.
Płyta instalacyjna systemu + płyta instalacyjna ze sterownikami sprzętu = połączenie. Jeśli Linux nie wypracuje sobie jakiegoś uniwersalnego, automatycznego konwertera sterowników spod windy, nigdy nie podejmie walki i nie wyjdzie z kilkuprocentowego marginesu wpływu na rynek systemów operacyjnych... dla ludzi, prawdziwych, którzy wolą na weekend wyjechać z dziewczyną, a nie użerać się z instalacją jakiegoś powszechnego urządzenia.
Mimo wszystko Was podziwiam, do linuksa może jeszcze wrócę, ale gdy skończy się wsparcie dla XP a Ubuntu lub cokolwiek innego naprawdę dokona rewolucji, kiedy faktycznie środowiska graficzne obsługiwać będą dużo większy zakres komend spod konsoli (bo tutaj jak chce się zrobić coś naprawdę istotnego, nie da się tego zrobić w GUIach) i przede wszystkim, kiedy marketing linuksowiczów zbliży się do realiów, bo to, co się dzieje na Onecie, to skandal.
Cheers.
Bardzo dobrze, że istnieje miejsce na tym forum, w którym można dyskutować o promocji Ubuntu. Chciałbym zabrać głos w tej sprawie, bo poniekąd jestem jej "ofiarą", a to, jak każda inna sytuacja życiowa może stać się przyczynkiem do przemyśleń: zarówno na temat swojej osoby, systemu operacyjnego i ludzi, którzy go zachwalają.
Na początku chciałbym zaznaczyć, że nie mam absolutnie nic przeciwko wolnemu oprogramowaniu czy open source (może krucjatowe nastawienie zwolenników tego pierwszego, skutkujące długaśnymi FAQami z zawartymi rozważaniami etycznymi o nazwie GNU/Linux trochę mnie bawią): sam uważam, że stosowanie instytucji własności prywatnej dla przedmiotów niematerialnych nie tylko mija się z celem, niczego tak naprawdę nie chroni, to jeszcze podkopuje pozycję "klasycznej" własności prywatnej przedmiotów materialnych: najczęściej nośników danych, które 'właściciel idei' także zawłaszcza (można to przeczytać u N. S. Kinselli http://mises.pl/255/255/).
W zasadzie całe oprogramowanie mojego kompa składa się z open source'owych aplikacji, z wyjątkiem może gier i softu od wypalania płyt, dołączonego do nagrywarki. Mój wybór tych programów nie był jednak podyktowany względami ideologicznymi. Jasne, cieszyłem się, że wspieram te inicjatywy, chociażby zwykłym nabiciem ściągnięć, sugerującym autorom, że ich dziecko cieszy się zasłużoną popularnością, ale decydowałem się na taki akurat soft głównie dlatego, że był lepszy od pozostałego. Skuteczniej realizował cele jakie przed nim stawiałem. Jedynym elementem, przy którym nie zdecydowałem się na eksperymenty był system operacyjny.
Słowem wprowadzenia: komputery użytkuję od 1992 roku (zawsze PC). W dzieciństwie radziłem sobie bez problemu z DOSem, dosyć późno dostałem coś bardziej "przyjaznego użytkownikowi", czym okazała się być nakładka Norton Commander (kvlt), przebrnąłem przez wszystkie Windowsy od 3.1 z wyjątkiem 2000. Muszę jednak zaznaczyć, że nigdy nie bawiłem się w programowanie. Przydzielanie pamięci, konfiguracje BIOSów, instalacje nowego sprzętu i oprogramowania, rozwiązywanie problemów bez głębszego dłubania w systemie, jednym słowem: szeroko pojęte użytkowanie, do tego się ograniczałem, bo tylko to mi było potrzebne.
Windows 7 - przelana czara goryczy.
Momentem, który zadecydował o wyściubieniu nosa zza produktów Microsoftu w poszukiwaniu nowego oesa, była premiera Siódemki, która okazała się Vistą ' . Ziściły się koszmary zapowiadane w przedpremierowych doniesieniach: w Redmond zrezygnowali z pracy nad MinWinem i postanowili ulepszać niewypał. Po doświadczeniu na własnej skórze jak zachowuje się nowy produkt Microsoftu i kolejnych newsach o powolnym uśmiercaniu XP i stopniowym odchodzeniu od jego wspierania, zdecydowałem, że już najwyższy czas zapoznać się z alternatywą.
Moja przygoda z Ubuntu, czyli w sidłach optymizmu entuzjastów
Od pewnego czasu na głównych polskich portalach w działach technologicznych prócz nieśmiertelnych flejmów prowadzonych przez zwolenników/przeciwników rozmaitych rozwiązań technicznych, można zanotować wzmożone dyskusje o systemach z rodziny linuksowych. Pojawiają się głosy o większym dostosowaniu ich do potrzeb tzw. zwykłego ludzia, o możliwości wyboru spośród wielu środowisk graficznych, o powszechnej dostępności rozwiązań ewentualnych problemów sprzętowych. Po prostu, żyć, nie umierać!
Poczytałem trochę o Linuksach, stwierdziłem, że Ubuntu będzie na początek najlepsze ze względu na jego prostotę, popularność i co za tym idzie dostępność sterowników sprzętu różnego. Ponieważ nie zależy mi na graficznych wodotryskach, zdecydowałem się na wariant Xubuntu 9.10. Spodobała mi się opcja LiveCD: pomysł genialny - zobaczyć cóż to w ogóle jest bez ingerencji w komputer. Ze zdziwieniem i niedowierzaniem patrzyłem jak łatwo Xubuntu radzi sobie z moją starą kartą dżwiękową SB 5.1 (Windows 7 wymiękł i już jej nie obsługuje, przeróbka sterowników skutkuje fatalną jakością dźwięku), jak prosto i bez zapychania dysku kilkusetmegowym softem od producenta włączyć cyfrowe wyjście SPDIF (mam kompa podłączonego do wzmacniacza). Już w LiveCD odpaliłem jakiś plik FLAC i cieszyłem się świetną jakością dźwięku, a przecież jeszcze niczego nie instalowałem!
Mimo początkowego zachwytu, zachowałem jednak dość rezerwy, by nie pokładać zaufania całkowicie w nowym, nieznanym jeszcze oesie i zdecydowałem się na instalację Xubuntu pod XPem.
W trakcie tejże pojawiły się już pierwsze problemy. Ekran w pewnym momencie zaczął wyglądać jak DOSowa wersja scandiska potraktowana sporą dawką promieniowania radioaktywnego. Monitor rozbłysł feerią oczojebnych pikseli, które pulsowały, przypominając mi komunikaty o braku sygnału, ale czy to miały symbolizować, tego nie wiem. Komp się zawiesił, trzeba było wcisnąć magiczny przycisk RESET.
Trochę to ostudziło mój zapał, ale nie dałem za wygraną i kolejna próba instalacji zakończyła się sukcesem. System się uruchomił, zmieniłem rozdzielczość monitora z jego natywnej, na niższą, 1280x960. Ustawiłem ponownie cyfrowy dźwięk przez SPDIF, ale byłem ciekawy jak Xubuntu poradzi sobie z drukarką. HP znany jest z softu, który zajmują kupę miejsca, strasznie zamula, a tu proszę: wsadzam wtyczkę USB i moja drukarka HP z serii 1500 w ciągu 20 chyba sekund była gotowa do użytku! Zonk i po chwili zachwyt taki jak z tym SoundBlasterem. Czyżby to miał być mój nowy faworyt w dziedzinie systemów operacyjnych?
Ciekawy tego, zacząłem sprawdzać kolejne rzeczy. Odtwarzanie video. I tu zaczęły się problemy. Wybrałem jakieś .avi - brak kodeka; zapytanie o pobranie. .mpg - brak kodeka; zapytanie o pobranie. Sprawdziłem jeszcze kilka najpopularniejszych formatów, ale w każdym wypadku to samo. To po co w ogóle wrzucają ten nicnieodtwarzający odtwarzacz do systemu? Skoro jest bezużyteczny, po co go zawierać w instalacji?
Dokonałem rekonesansu, sprawdziłem gdzie w nakładce XFCE znajdują się jakie opcje, upodobniłem trochę środowisko do windowsowego, wywalając dolny panel zarządzania nad obszarami pracy (czy jak to się nazywa...) i sprowadzając na dół główny pasek, ze skrótami do różnych aplikacji. Ustawiłem by wyświetlały się w nim nazwy aktualnie wyświetlanych okien, bojkotując rozwiązanie z 7 z samymi tylko ikonami programów. Zrestartowałem i...
Znowu rozmazane piksele a'la scandisk's space invaders... Pokombinowałem, że jest to kwestia analogowego trybu działania monitora (mam podłączony monitor do karty graficznej, zarówno analogowo jak i cyfrowo, na każdą okazję). Przełączyłem na digital, pojawił się ekran z myszą - logiem Xubuntu, po czym wszystko znikło. A na analogu? Piksele dawały po oczach kolejnymi błyskami, alarmując, chyba sam jeden Torvalds wie o czym. RESET. O co, do cholery chodzi?
Postanowiłem kilka razy z rzędu zrestartować Xubuntu: na 10 prób oczojebne kolory wściekle błyskającego ekranu pojawiły się 4 razy. Prawidłowości żadnej nie zauważyłem; po prostu, albo system się uruchamiał, albo nie. Stwierdziłem, że nie mogę być zbyt surowy dla niego, bo w końcu zainstalowałem go pod Windą, więc trudno całkowicie obiektywnie ocenić czy on tak szaleje sam z siebie, czy to jakiś konflikt ze starym OS.
Zignorowałem dyskotekowe piksele i zabrałem się za instalację liveboksa tp. Po tym jak Linux łatwo poradził sobie z drukarką i kartą dźwiękową nie spodziewałem się większych kłopotów: skoro akcenty kładzie na sieć (czyt. jest od niej kompletnie uzależniony), bo nawet najprostsze kodeki video chce ściągać z neta, to nie powinien mieć żadnych trudności z konfiguracją sprzętu, który z tym netem ma się łączyć. I w tym momencie przeceniłem Xubuntu. Kosmicznie się pomyliłem i od tego momentu zaczęło się pasmo kolejnych niepowodzeń i rozczarowań.
Wróciłem na XP i zacząłem przeglądać tematy z kolejnymi prośbami o pomoc. Najprostsze rozwiązanie: łączenie przez ethernet nie wchodziło u mnie w grę, nie mam w kompie sieciówki i nie zamierzam w nią inwestować w najbliższej przyszłości, a WiFi jest już zajęte - pozostaje tylko USB. A tu sprawa była beznadziejna.
Znalazłem kilka rozwiązań. Między innymi to na Waszym forum, przeznaczone dla starszej wersji ubuntu (viewtopic.php?t=54423). Odpaliłem konsolę i chciałem postąpić zgodnie z zaleceniami, ale poinformowała mnie, że nie mam, ani g++, ani make'a, ani gpp. Wróciłem do XP, ściągnąłem te pakiety z packages.ubuntu, wróciłem na Linuksa i co się okazuje? Że one już są zainstalowane! Więc co? Manager pakietów swoje, a konsola swoje?
Postanowiłem odnaleźć inne rozwiązanie, nie wnikając już w przyczyny schizofrenii poszczególnych części systemu: w końcu jestem Zwykłym Użytkownikiem, right? Znalazłem program UbuDSL, który wszyscy zachwalali, nie było wersji dla 9.10, ale do 9.04 była. Wybrałem. W końcu z mojego majkrosoftowego doświadczenia wynikało, że rzadko bywa, aby jakiegoś programu nie dało się odpalić na dwóch kolejnych Windowsach. Sądziłem, że ubuntu również zna chociaż trochę pojęcie kompatybilności wstecznej, ale okazało się, że znowu jest inaczej. UbuDSL dla 9.04 nie chciał za cholerę zadziałać na 9.10.
Zmęczony tym wszystkim, chciałem spróbować jak w końcu wygląda odtwarzanie video. Na packages.ubuntu.com znalazłem znajomy player z windowsów - vlc, który tam charakteryzuje się tym, że zawiera w sobie wszystkie kluczowe kodeki, pościągałem wszystkie paczki, jakie jego dotyczyły, sprawdziłem zależności wypisane na stronach, pościągałem też deby od tych sąsiadujących pakietów, wracam na Xubuntu, instaluję to i co? Okazuje się, że aby zainstalować jakiś, chyba już drugorzędny pakiet, trzeba również ściągnąć kolejny. Ściągnąłem. I co się okazuje dalej? Że na czerwono świeci się następny...
To samo z WINE, które chciałem odpalić, żeby zobaczyć czy na Xubuntu poszedłby Planescape: Torment czy jakiś Baldur's Gate, ogólnie gierki na Infinity, bo ja nie mam jakichś olbrzymich wymagań co do gier, trójwymiarów, klatek na sekundę. Po czwartym pakiecie, o który dopomniał się system, dałem za wygraną. Być może poddałem się za szybko, ale tego samego dnia miałem tournee po pokojach w ZUSie i US, gdzie niczym w Asteriksie byłem odsyłany po różne formularze. Na to samo po powrocie do domu nie miałem już ochoty. Tak jakby nie można było od razu wyświetlić całego drzewa zależności wymaganych pakietów...
Na instalację livebox tp (bezskuteczną) przeznaczyłem trzy dni. Ostatecznie wieczorem przyszło otrzeźwienie. Co ja w zasadzie, do jasnej cholery, robię? Zmarnowałem 3 dni na to, żeby uruchomić jedną rzecz, która w zasadzie powinna działać. Jeśli bowiem system bazuje na necie i pozbawienie go połączenia z nim powoduje [prawie] całkowitą jego bezużyteczność, to wykrywanie sprzętu, zapewniającego Sieć i jednocześnie tę użyteczność jest bezwzględnym minimum. Czyż nie?
Xubuntu 9.10 tego minimum nie osiągnął. Jeszcze rozumiałbym, gdybym używał jakiegoś sprzętu z kosmosu, ale przecież ten router to jedna z popularniejszych pozycji, szczególnie masowa w Polsce i Francji. Jeśli więc system nie może wykryć popularnego routera, to dla kogo jest przeznaczony? Z pewnością nie dla Zwykłego Użytkownika, korzystającego ze Zwykłego Hardware'u jaki wciska mu Zwykły Operator, dostępny na terenie całego kraju. Dobrze piszę czy coś się nie zgadza?
Po takich doświadczeniach slogan tego systemu: "linux for human beings" wydaje się być całkowitą kpiną. Możecie mi zarzucać, że za dużo na Windowsach czasu spędziłem, że jestem uprzedzony, ale ja sądzę, że to bzdura. Byłem gotowy poświęcić trochę czasu na poznanie komend konsoli, czytanie o systemach plików, rootach, etc. Zrobiłem to i w zasadzie nie dostałem nic w zamian. Poza upierdlistwem pytania o hasła porównywalnego z debatowaniem z Vistą czy chcę uruchomić na pewno jakiś program i odsyłaniem mnie od pakietu do pakietu w trybie ręcznej instalacji.
Ubuntu, mimo obiecującego początku i tego, że mnie ujął tymi rozwiązaniami, o których nigdy bym się nie dowiedział w Windowsie, w moich oczach się zdyskwalifikował, ale nie to jest głównym problemem. Problemem teraz staje się jego promocja, coraz to bardziej namolna i agresywna a jednocześnie coraz mniej rzetelna.
Ten system na pewno ma jakiś potencjał. Inaczej nie przykułby mnie na tyle dni do kompa. Ale na pewno nie można go traktować jako pełnowartościową konkurencję dla Windowsa na jego polu. A polem tego są właśnie Zwykli Użytkownicy. A już na pewno nie wolno opowiadać takich bzdur ludziom. To, że Microsoft wciska ludziom kit, nie znaczy, że Wy też musicie.
Jak dla mnie, nawet "linux for human beings" nie zrywa z wiekowymi stereotypami systemu dla ludzi, którzy mają dużo wolnego czasu, jeszcze więcej samozaparcia i żadnych innych zainteresowań.
Cieszę się, że nie zdecydowałem się na czystą instalację Ubuntu i zostawiłem jednak tego XPka, bo teraz aby mieć neta, musiałbym go instalować od nowa, co, jak wiadomo, jest procesem czasochłonnym i uciążliwym: w odróżnieniu jednak od tego Linuksa, kończy się sukcesem.
Jeśli Ubuntu ma być tym, o czym wszyscy dookoła mnie zapewniają, musi być w stanie przejść następujący test: po całkowitym formacie dać się zainstalować i samodzielnie osiągnąć połączenie internetowe bez pomocy innego OSa, błagań o pomoc i litanii ku najbardziej doświadczonym userom.
Płyta instalacyjna systemu + płyta instalacyjna ze sterownikami sprzętu = połączenie. Jeśli Linux nie wypracuje sobie jakiegoś uniwersalnego, automatycznego konwertera sterowników spod windy, nigdy nie podejmie walki i nie wyjdzie z kilkuprocentowego marginesu wpływu na rynek systemów operacyjnych... dla ludzi, prawdziwych, którzy wolą na weekend wyjechać z dziewczyną, a nie użerać się z instalacją jakiegoś powszechnego urządzenia.
Mimo wszystko Was podziwiam, do linuksa może jeszcze wrócę, ale gdy skończy się wsparcie dla XP a Ubuntu lub cokolwiek innego naprawdę dokona rewolucji, kiedy faktycznie środowiska graficzne obsługiwać będą dużo większy zakres komend spod konsoli (bo tutaj jak chce się zrobić coś naprawdę istotnego, nie da się tego zrobić w GUIach) i przede wszystkim, kiedy marketing linuksowiczów zbliży się do realiów, bo to, co się dzieje na Onecie, to skandal.
Cheers.