Wieści ze świata Open Source: 12 – 18 marca 2013 r.
W ostatnim tygodniu cały świat zaskoczyła wieść o tym, że Google zamyka Readera. Pytacie: a co to ma do rzeczy? Wbrew pozorom bardzo wiele. Tym jednym ruchem Google podważyło wiarygodność chmurowych usług sieciowych i uzmysłowiło nam jak bardzo staliśmy się zależni od jednego dostawcy.
O tym jak chmura zmienia się w komórkę burzową
Wielu ludzi, a ja także się do nich zaliczam, nie wyobraża sobie użytkowania sieci bez czytnika RSS. Mechanizm ten jest kolejnym przykładem tego, że najprostsze rozwiązania są najlepsze. Czytnik RSS rozwiązuje problem z byciem na bieżąco z wieloma źródłami informacji. To na program spada odpowiedzialność za pamiętanie o tych wszystkich maleńkich stronach czy blogach, aktualizowanych kilka razy do roku. Wyobrażacie sobie ręcznie sprawdzać każdego dnia kilkanaście stron, bo może autor coś nowego napisał? Ja nie, przecież od takiej mrówczej pracy są komputery.
Jednak sama idea dostarczania nowości za pomocą RSS (albo podobnych mechanizmów) nigdy się nie przyjęła poza gronem paru milionów użytkowników. Zwykły użytkownik dziwił się, że potrzebuje dodatkowego programu do przeglądania sieci (a nie zapominajmy, że wielu z nich stawia znak równości pomiędzy Internetem a przeglądarką internetową). Czytnik wymaga też włożenia w niego pewnej pracy, a konkretniej własnoręcznego zebrania własnych subskrypcji. Nic więc dziwnego, że to portale tworzące dla użytkownika strumień informacji z arbitralnie wybranych źródeł weszły do powszechnego użytku na tym segmencie rynku. Im mniej czynności użytkownik musi wykonać tym większa szansa, że zostanie na dłużej.
Google Reader był w pewnym sensie królem czytników, głównie ze względu na prostotę obsługi i dostępność z każdego miejsca. Na pewno przed nim były inne tego typu usługi dostępne przez przeglądarkę internetową, ale to Reader zdobył największa popularność. Jeszcze zanim „przetwarzanie w chmurze” stało się modne, Reader wyznaczył pewien trend. Zamiast przechowywać dane o subskrypcjach i treści artykułów na dysku twardym komputera, zachowywał je na serwerze usługodawcy. W ten sposób użytkownik miał dostęp do swoich subskrypcji z każdego miejsca na świecie. Reader wyprzedził swoją epokę, ale nieznacznie. Zanim nadeszła mobilna rewolucja stał się dopracowaną i bardzo rozpoznawalną usługą. Do tego stopnia, że każdy szanujący się ekosystem mobilny powinien mieć dedykowaną Readerowi aplikację.
Jednak Reader miał jedną zasadniczą wadę. Z punktu widzenia Google nie dało się na nim zarobić. Z założenia poprzez RSS wysyłany jest tylko wstęp dłuższego artykułu, czysta treść bez reklam. Niektóre źródła doklejały do takich wycinków reklamy (często serwowane, a jakże, przez Google) ale docelową grupą użytkowników czytnika RSS były osoby nieco bardziej obeznane z internetem, a więc najczęściej korzystające z programów do blokowania reklam. Google nie mogło też wprowadzić inwazyjnych reklam do samego Readera, gdyż spowodowałoby to odpływ użytkowników.
Z dniem pierwszego lipca Reader zostanie zamknięty. Google znane jest z tego, że nieprzynoszące zysków usługi są po pewnym czasie bezlitośnie zamykane. O ile większość czystek w ekosystemie Google przeszło bez specjalnego echa, to sprawa Readera odbiła się bardzo szerokim echem. Wyjaśnienie tego fenomenu jest bardzo proste. W strumieniach informacji (zwanych także agregatorami treści) dane brane są z zewnętrznych źródeł, konkretniej z innych portali internetowych. Redaktorzy takich portali aby przyciągnąć użytkowników do siebie (i zarobić na swoje utrzymanie) generalnie muszą być pierwsi z daną informacją. Żeby być pierwszym z jakimś smacznym kąskiem trzeba systematycznie monitorować różne źródła. Mając parę tysięcy źródeł nie sposób ręcznie tego ogarnąć, potrzebna jest jakaś automatyka. W branży taką automatykę zapewniał właśnie Reader. Nic więc dziwnego, że podniósł się szum.
Teraz odpowiedzmy sobie na pytanie „dlaczego poruszam temat zamknięcia Readera na blogu poświęconym (przede wszystkim) open source”? Bo wszyscy o tym pisali? Bo ja sam przez wiele lat byłem użytkownikiem tej usługi? Nie i nie.
Open Source to nie tylko swobodny dostęp do kodu źródłowego. To także swobodny dostęp do danych i możliwość dysponowania nimi. Na opisanie zagrożeń związanych z prywatnością w sieci zużyto już niejedną klawiaturę. Temat bezpieczeństwa danych, które powierzyliśmy Internetowi przez lata był traktowany bardziej po macoszemu. Usługodawcy zapewniają, że dane im powierzone są bardziej bezpieczne w serwerowni na drugim końcu świata niż na naszym dysku twardym. I pomimo wielu wpadek w tym zakresie, darzyliśmy (i prawdopodobnie dalej darzymy) zaufaniem usługi chmurowe.
Ruch Open Source od wielu, naprawdę wielu lat zwracał uwagę na problem dostępu do naszych informacji. Co się stanie, jeżeli prowadzenie danej usługi przestanie się opłacać i operator po prostu ją zamknie? Zdecydowana większość usług chmurowych nie pozwala użytkownikowi na proste wyemigrowanie do konkurencji lub zwyczajny backup wszystkich danych (nie mówiąc już o przywróceniu takiej kopii zapasowej). Sam sposób przechowywania danych najczęściej też jest zaprojektowany w ten sposób, aby uniemożliwić pełen dostęp aplikacjom stron trzecich. Inaczej mówiąc: dane są, ale sposób ich zapisu nie jest otwarty.
O zagrożeniach czyhających w chmurach wiemy od dawna, ale w przeciwieństwie do pogwałcenia prywatności niewiele z tym robiliśmy. Z prostej przyczyny – trzymanie rzeczy w chmurze i korzystanie z tych usług jest po prostu wygodne. Przypadek Readera z jednej strony jest bardzo dużym ciosem w mit pewności chmur (to druga, po GeoCities, tak duża usługa chmurowa, która została zamknięta), z drugiej strony pokazuje jak przeprowadzić tego typu akcję aby wszyscy byli zadowoleni. Po pierwsze i najważniejsze, Google o wszystkim poinformowało z dużym wyprzedzeniem. Po drugie, akurat z Readera bardzo łatwo wyeksportować swoje dane do formatu strawnego dla innych aplikacji. Chociaż to już od ich deweloperów zależy czy umożliwią swoim użytkownikom wykorzystanie tych danych.
Ręka w górę kto korzysta z Gmaila. Powodzenia ze zrobieniem sensownego i pełnego backupa. Google Takeout nawet nie obsługuje poczty. Oczywiście podobny problem będzie dotyczył każdego serwisu pocztowego. O ile samą pocztę łatwo wyeksportować przez POP czy IMAP, to co zrobisz z gwiazdkami i etykietami? A YouTube? Nawet jeżeli nie wysłałeś terabajta filmów, to jak zachowasz swoje komentarze, subskrypcje, listy odtwarzania i ulubione filmy? Przecież wszyscy wiemy, że od czasu do czasu pewne konta potrafią zniknąć z tego serwisu. Żeby nie było, że uderzam tylko w Google – ten sam problem dotyczy każdego portalu chmurowego w Internecie. Klik i cię nie ma, a jak masz backup to powodzenia z przywróceniem całej usługi do poprzedniego stanu.
Czy można temu zaradzić? Teoretycznie tak. Raspberry Pi, dodatkowy zewnętrzny dysk USB, zainstalowany OwnCloud, serwer pocztowy i mamy pokrycie na dobre 90% wszystkich popularnych usług sieciowych. Ale trzeba się nieźle wysilić, prościej jest założyć konto Google.
Oto cena wygody.
W skrócie
Pojawił się nowy film promocyjny nieliniowego edytora wideo Lightworks. Może w końcu doczekamy się wersji na Linuksa.
Można już na desktopie podejrzeć Ubuntu CoreApps – zestaw domyślnych aplikacji, docelowo projektowanych dla urządzeń mobilnych z Ubuntu. Uwaga – te aplikacje są bardzo niestabilne.
Przestrzeganie zapisów licencji OpenSource to poważna sprawa. Przekonała się o tym niedawno pewna firma z Niemiec. Piętnaście tysięcy Euro piechotą nie chodzi.
Wydano OwnCloud w wersji 5.0.
Parę tygodni temu zaprezentowano nowy program do sterowania komputerem za pomocą mowy. Zgodnie z obietnicą, autor udostępnia kod źródłowy aplikacji. Oczywiście bez najciekawszego kawałka, czyli samego algorytmu rozpoznawania mowy, gdyż ta część jest realizowana przez… Google.
Ubuntu 13.04 weszło właśnie w fazę beta 1.
Od tygodnia, mój komputer, napędzany jest przez najnowsze Ubuntu 13.04 z Unity 6.12 na pokładzie. Oszalałem? Nie, po prostu daję szansę wynalazkowi Сделано в Canonical.
Korekta: admo
Piszesz na prawdę świetne artykuły. Wiele się mówi, o tym że przechowywanie danych na zdalnych serwerach (tak zwane chmury) to kiepskie rozwiązanie, ale nikt nie potrafi na prostym przykładzie wskazać dlaczego tak jest. W tym przypadku utrata subskrypcji wiadomości RSS to małe piwo w porównaniu do utraty kilkuletniej korespondencji z konta pocztowego.
Ja mam ~60 subskrypcji, głównie webkomiksy i rzeczy do Poniedzielnika. Ale wiem, że są ludzie mający po kilka tysięcy subskrypcji i tysiące otagowanych artykułów. Dla nich to jest tragedia, bo nie da się tego na ten moment sensownie gdzieś zaimportować. Ja w ciągu 5 lat miałem 160k elementów w Readerze. Wszystko dostępne z poziomu wbudowanej wyszukiwarki. Nawet jakby to wyeksportował (wykonalne, może…) to ile miejsca na dysku by to zajęło? Ile czasu zajmowałoby przeszukanie takiej bazy danych?
Dobrze, że Google dało tyle czasu, zaś rynek mocno zareagował. OwnCloud przyspieszyło prace nad czytnikiem dla wersji 5.0, Digg robi klona Readera, Feedly w ciągu tygodnia zyskało pół miliona userów, na theoldreader.com od zeszłego czwartu czekam na zaimportowanie subskrypcji, teraz jestem pięc tysięcy któryś w kolejce. Jednak to są wszystko usługi chmurowe, problem dalej pozostaje. A nie widziałem jeszcze desktopowego czytnika RSS, który ogarnąłby takie ilości danych.
Feedly? A czy to czasem nie korzysta właśnie z Google Readera do magazynowania subskrypcji? Polecicie jakiś Google-free czytnik RSS?
Feedly to była wtyczka do przeglądarek, rzeczywiście korzystająca z Readera. Ale teraz mocno pracują nad porzuceniem infrastruktury Readera na rzecz własnej. Nie wiem jak to dokładnie wygląda (czy będą trzymać to na własnych serwerach, czy lokalnie u użytkownika).
Z desktopowych mogę polecić dwa:
RSSOWL2 – bardzo rozbudowany, gazylion opcji, jak się uruchomi to działa sprawnie. Niestety, jest zbudowany na eclipsie i napisany w javie. Żre pamięć jak oszalały i potwornie długo się uruchamia. Jak chcesz instalować to poszukaj jakiegoś mirrora getdeb, bo wersja z strony dewelopera stroi fochy co do wbudowanej przeglądarki internetowej.
Liferea – Bardzo uproszczony czytnik, ale ładuje się i działa błyskawicznie. W repo jest stara wersja (stabilna) ja korzystam obecnie z deweloperskiej (też działa stabilnie). Ma jedną zasadniczą wadę – brak tagowania/opisywania artykułów. Można co najwyżej flagę założyć (jak gwiazdka w Readerze).
Do tego zapewne jeszcze znalazły by się kilka czytników-wtyczek do przeglądarek internetowych. W Centrum oprogramowania / apps.uuntu.com sporo jest różnych rodzajów feed readerów, ale nie przetestowałem jeszcze wszystkich.
Z chmurowych na ten moment osobiście mogę polecić uzbrojenie się w cierpliwość i przeczekanie importu na The Old Reader.
Do czytników RSS podchodziłem „z pewną taką nieśmiałością”, jednak od kilku lat nie jestem w stanie bez niego ogarnąć szumu informacyjnego. Niemal każdy dzień muszę zacząć od sprawdzenia nagłówków. Czytnik od google był wygodny w użyciu i pomimo swej prostoty umożliwiał przejrzyste zarządzanie kanałami. W czasach fejsów, blip-ów i sms-ów tego typu rozwiązania są mało popularne, bo masy postrzegają świat w sposób uproszczony. Zaletą GR był dostęp z różnych miejsc do danych – a wiadomo, że w dzisiejszym zabieganym życiu człowiek musi korzystać z różnych komputerów (czy to w pracy, czy w domu). Po raz kolejny czuję się wydymany przez firmę Google (tak, wspominam o Notatniku – do dziś nie znalazłem alternatywy), zatem coraz bardziej dojrzewam do zaniechania korzystania z jej usług.
> Ręka w górę kto korzysta z Gmaila. Powodzenia ze zrobieniem sensownego i pełnego backupa.
Nie przepadam za interfejsem webowym i nadal korzystam z Thunderbirda. Mam pocztę zapisaną na dysku.
> IMAP, to co zrobisz z gwiazdkami i etykietami?
Klient tworzy odpowiednie katalogi.
> Feedly? A czy to czasem nie korzysta właśnie z Google Readera do magazynowania subskrypcji?
Nie lubię feedly, to jakiś totalny bałagan. Poza tym zasłuszałem, że ich serwery moga nie wytrzymać napływu użytkowników.
> Polecicie jakiś Google-free czytnik RSS?
Chmurowego nie polecę. Biurkowy RSSOwl – w pewnym momencie przestał się synchronizować z GR i zrobił mi bałagan w subskrypcjach (przeczytanych/nieprzeczytanych), Liferea – zamierzam przetestować, ale ma tylko wersję linuksową (w pracy mam windę), QuiteRSS – zapowiada się ciekawie, ale ma problem z polskimi znakami.
> Raspberry Pi, dodatkowy zewnętrzny dysk USB, zainstalowany OwnCloud, serwer pocztowy i mamy pokrycie na dobre 90% wszystkich popularnych usług sieciowych. Ale trzeba się nieźle wysilić, prościej jest założyć konto Google.
No właśnie prościej. Ja mimo wszystko do zapisywania artykułów z czytnika używam starego poczciwego ScrapBooka ;]
Fajny teks :>
Feedly jest, al nie będzie chmurowy. Przynajmniej tak rozumiem słowa na ich blogu:
[quote]When Google Reader shuts down, feedly will seamlessly transition to the Normandy back end. [/quote]. > http://blog.feedly.com/2013/03/14/google-reader/
Przy odpowiedniej konfiguracji wyglądu, bardzo przypomina GR. Jednak to wciąż nie to samo (zwłaszcza jeśli chodzi o szybkość i pewne niuanse). Mimo tego, nie znalazłem niczego lepszego.
Poczekajmy, zobaczymy co przygotuje Digg
> http://www.digg.com/reader
Przeglądarka Opera ma wbudowany menadżer RSS z którego korzystam od lat. Z tego co pamiętam to Thunderbird też ma opcję subskrypcji RSS.
ja jakoś sobie radzę bez dziesiątków kanałów RSS, mam ledwo 3, w tym tą czytelnię 😀 i używam czytnika wbudowanego w Operę, prosty jest, ale mi to wystarczy.
Dla wszystkich wielbicieli chmury:
https://github.com/panicsteve/cloud-to-butt
I jak oceniasz ten wynalazek póki co?
[quote post=”19477″]Polecicie jakiś Google-free czytnik RSS?[/quote]
Z desktopowego mogę polecić Akregatora. Korzystam z niego od bardzo dawna. Jest szybki, ma dobry podgląd i wygodnie się go używa. Jedyny minus (dla niektórych) to ścisła intergracja z KDE.